Sukcesem jest to, że żyję
czyli słów kilka o himalaizmie i nie tylko
(garść informacji o Jacku Telerze znajdziesz w zakładce „nasi dotychczasowi goście”)
Pamięta pan swoje pierwsze wyjście w góry?
Pierwszą górą była Śnieżka. Jak miałem sześć lat, tata mi obiecał, że weźmie mnie w góry i akurat miał urlop zimą. Przy złej pogodzie, zadymce, śniegu – tato mnie wprowadzał na Śnieżkę! Ja w ogóle do 6 roku życia mieszkałem na parterze, wiec jak rodzice się przeprowadzili na drugie piętro, to przez rok nie chciałem wyjść na balkon, bo miałem straszny lęk wysokości; do dz
isiaj go mam. To się w górach przydaje, człowiek nigdy nie szarżuje.
Od tamtej pory było już wiele wypraw… Czy któraś z nich była dla pana szczególnie ważna?
Dzięki ludziom, z którymi jeżdżę, każda jest fajna. Natomiast góry same w sobie? Na pewno Góra Gór to K2. Aczkolwiek, ponieważ tą górę próbowałem już czterokrotnie samotnie zdobyć , coraz bardziej widzę, że „fajność” tej góry nie leży na zewnątrz. Bo granit do granitu w miarę podobny. Coraz bardziej sobie uświadamiam, że to, dlaczego ta góra jest taka magiczna, dlaczego parę razy mogła mnie zabić, a nie zabiła, dlaczego parę razy przekroczyłem parę granic – to siedzi w sercu i w głowie.
Pamiętam dokładnie, jak
pierwszy raz zdecydowałem się atakować górę siedmiotysięczną sam. Była zła pogoda, nikt nie chciał iść. Mój kolega był święcie przekonany, że nie wrócę. Jak pierwszy raz decydujesz się na pójście samemu – nawet na średnio trudną górę, na której byłeś pięć razy z innymi, to jest tu pewna bariera, którą trzeba przekroczyć. Nie należy jej nadużywać. To, że pięć razy wszedłem na tą górę nie znaczy, że ten szósty raz będzie łatwiej. Pierwsze wyjście poza „stado” jest trudne. Idziesz ze świadomością, że nie ma tu nikogo, nawet najbliższy szpital jest o trzy godziny lotu helikopterem, a ten helikopter może przylecieć, albo nie. Nikt nawet nie będzie wiedział, gdzie zginę. Jeżeli człowiek de
cyduje się na samotną wspinaczkę, to nie ma też tej pępowiny, gdy jest z partnerem związany liną (co teoretycznie ma go uratować, ale w praktyce zwykle giną obaj).
Podziela pan w takim razie zdanie Messnera, że w najwyższych górach nie ma sensu wiązanie się linami?
Kryzys wspólnego chodzenia polega między innymi na atomizacji naszych stosunków międzyludzkich. Kiedyś inny był etos wspinaczki. W 1954 roku w Alpach, w bardzo złą pogodę zginął polsko – angielski zespół. Akcja ratunkowa nie przynosiła żadnego rezultatu, pogoda nie dawała szans. Jeden z Polaków w desperacji wst
ał, ubrał plecak i powiedział „Przyjaciela się nie zostawia, nawet jeżeli jest kawałkiem lodu”. I poszedł go szukać, zginął. Ludzie z zachodu patrzyli na nas jak na specyficznych wariatów, jak na szabelki przeciwko czołgom w trzydziestym dziewiątym, natomiast długie pokolenia polskich himalaistów były tak wychowywane. Wpisana we wspinaczkę była wspólnotowość w poczuciu, że nie zostawiasz partnera nawet, jak ginie. Messner z kolei złamał pierwszą z podstawowych zasad, która kiedyś budowała Himalaje i ogłosił światu: „Jak mi się coś stanie, to pamiętaj: masz mnie nie ratować, bo we dwóch na ośmiu tysiącach tak się nie da”. Każda przesada jest zła. I to, co zrobił Messner, czyli indywidualizm za wszelką cenę, i to, co zrobił ten człowiek, jak poszedł i zabił się — bo wiedział, że w taką pogodę idzie co najwyżej szukać ciała.
W górach czeka mróz, wyczerpanie, ciągłe niebezpieczeństwo śmierci… Dlaczego mimo wszystko wciąż pan tam wraca?
W kondycję ludzką wpisane jest niebezpieczeństwo. Miasto jako takie zdejmuje z nas odium tego niebezpieczeństwa. Góry tylko o tym przypominają. Jak odróżnić starego alpinistę od młodzieńca? Młodzieniec z chęcią zjeżdża po każdej linie, to największa radość. Drapanie się do góry jest strasznie ciężkie, natomiast zjeżdżanie — sama przyjemność. Stary alpinista omija liny jak tylko może. Bo już tyle w życiu widziałem lin, które były wspaniałe, a się rwały pod ludźmi… Wolę schodzić po skale, bo ona jest bardziej lita, stoi tutaj parędziesiąt tysięcy lat, a tą linę wieszał ktoś tydzień czy miesiąc temu.
W górach zagrożenie jest niby takie ewidentne, natomiast de facto w nasze życie wpisane jest niebezpieczeństwo. Ja się najbardziej boję samolotów na moich wyprawach. Często to są takie samoloty skręcane rosyjskie, przed piętnastu laty wycofane… Nawet jak ostatnio leciałem po Pakistanie, zobaczyłem na bocznym silniku napis „New Zealand” jeszcze nie zatarty, ktoś kupił zdezelowaną maszynę… Moja żona nie boi się latać samolotem. A ja jej mówię: słuchaj, nie znam tego pilota. Nie wiem, czy on nie pokłócił się dzisiaj z żoną i nie ma stanów depresyjnych. To jest tylko człowiek. A on decyduje o moim życiu. Więc ja się boję latać samolotem, bo wtedy zawierzam moje życie komuś, kogo nie znam.
Skoro niebezpieczeństwo pana nie przeraża, to w takim razie co jest najtrudniejsze w górach?
Kiedy w górach popełnimy błąd, to najczęściej giniemy i nawet nie wiadomo, gdzie nas szukać. Góry nie są dla chudych, wysportowanych, umięśnionych ani grubych. One nie rozróżniają. Na pewno nie są dla tych, co nie znają swojego organizmu. Góry uczą słuchać siebie: tętna, oddechu… Uczą samoświadomości. Tu trzeba poznać swój organizm. Najbardziej boję się tego, że w pewnym momencie nie on zawiedzie, tylko ja przestanę go słuchać, albo uznam, że jestem kuloodporny. Znałem trzech czy czterech takich ludzi, którzy byli młodsi ode mnie, bardziej znani. W krótkim czasie rozbłysnęli — a po kilku wyprawach zginęli. Bo uznali, że są kuloodporni, w pewnym momencie zaczęli za bardzo ryzykować… Boję się momentu, w którym sam się uznam za kuloodpornego.
Czego jeszcze góry uczą człowieka, oprócz tej samoświadomości?
To jest dość oklepane słowo: pokory, ale na tym to polega. Myślę, że również ogromnego podziwu dla przyrody, bo tak pięknych rzeczy jak w górach nie widziałem nigdzie. Zresztą, w górach szeroko rozumianych: tajga i Ałtaj – cudowna sprawa, morze zieleni z którego wyrastają lodowe góry…
Góry uczą też harmonii. Musisz poczuć ich rytm. W większości gór świata wstaję o dwunastej, wychodzę o pierwszej, a o godzinie dziesiątej rano już powinienem spać, bo zrobiło się niebezpiecznie, śnieg jest rozmiękły i schodzą lawiny. Góry uczą dostosowania się do nich, a nie na odwrót. Człowiek lubi świat dostosować do siebie. Lubisz leżeć, więc sobie sprawiasz kanapę, choć wiesz, że ona szkodzi na twój kręgosłup. Lubisz świat dostosować do siebie, natomiast góry uczą na odwrót: to ty masz się dopasować do przyrody. Jeżeli to zrobisz, to po pierwsze przeżyjesz, a po drugie może ci się uda przy okazji wejść na szczyt, ale to przy okazji – przede wszystkim przeżyjesz. Kiedy wracam, ludzie mówią: „nie wszedłeś na górę, to żaden sukces”. Odpowiadam: „nie, sukcesem jest to, że żyję i mam kolejne doświadczenie w tym przeżywaniu”.
Wyprawy zajmują trochę czasu, ale przecież jest też życie poza górami… Jak pańska żona znosi wiadomość o kolejnym wyjeździe?
Żona jest młodsza ode mnie, poznała mnie już jako gościa chodzącego po górach, ale wtedy chyba jeszcze nie zdawała sobie sprawy, w co się pakuje. Ja od około 12 lat nie tylko jeżdżę na wyprawy, ale też żyję z tego, jako przewodnik wprowadzam ludzi na różne góry. Kiedyś wyjeżdżałem w czerwcu, wracałem we wrześniu. Teraz udało mi się tak to zorganizować, że rozkładam wyjazdy w czasie, nie ma mnie w domu po 2–3 tygodnie. Jakby dobrze podsumować, to nie ma mnie przez dwa miesiące w roku. Plus raz w roku staram się pojechać na dłuższą wyprawę, jak teraz K2, to wtedy nie ma mnie przez dwa kolejne miesiące. Kiedy jestem – zaprowadzam syna do przedszkola, wychodzę z nim na rower, gotuję obiad, robię zakupy. Kiedy mnie nie ma- żona musi sobie radzić sama.
Nawiązując do tematu tegorocznych Dni Kasperiańskich: czym dla pana jest wolność?
Ludzi, którzy w górach próbują wprowadzać wolność na zasadzie swobody jest na szczęście mało. Bo góry cię ograniczają tym, że jest zimno, zagrożenie lawinowe, nie wszystko kupisz za pieniądze, sprzęt nie zastąpi ciebie. W górach tak naprawdę wolność polega na samoograniczaniu. I to coraz większym. Im wyżej, im trudniej – tym wyraźniej całe twoje życie sprowadza się do wykucia takiej platformy, potem już nawet nie masz siły nic ugotować, próbujesz tylko się położyć na boku i jakoś przespać do rana…
Myślę, że jest to bardzo nienormalne pojęcie wolności. Nienormalne w sensie tego świata, bo polegające na samoograniczaniu. Exupery kapitalnie pisał w „Twierdzy”: jeżeli masz źródło i trzy drogi do niego, i tradycje starszych od tysięcy lat, że możesz pójść pierwszą, drugą lub trzecią – możesz usiąść i kłócić się, że te trzy cię ograniczają. To proszę bardzo: rób czwartą. Może się uda i dojdziesz do źródła, a może nie. Masz prawo robić czwartą, tylko wtedy nie miej pretensji, że nie dojdziesz do źródła. Natomiast jeżeli wybierzesz którąś z tych trzech – to idziesz tradycją starszych. Mam coraz większą pokusę, żeby w górach wybierać drogi mniej przetarte; żeby patrzeć, gdzie są te granice tego, co mogę.
Z tej pokusy wyrosły jakieś konkretne plany, marzenia?
Tak naprawdę himalaizm – zdobywanie najwyższych gór świata – rozgrywa się tam, gdzie jest miejsce na wyjście poza utarte szlaki, poza drogi, które ktoś przetarł. Dla mnie czymś takim byłaby próba zrobienia nowej drogi. Polacy nie zrobili tego na ośmiotysięczniku od jakichś dwudziestu paru lat. Jest w tym element pychy, ale dobrze pojętej, bardziej na takiej zasadzie jak Kolumb: „Pojadę, zobaczę. Mówią, że to niemożliwe, ale spróbuję”. Bez tego nie polecielibyśmy na Księżyc i pewnie nie odkryli Ameryki. Ja mam nadzieję w najbliższych trzech – czterech latach (jeżeli dożyję) spróbować. Nie za bardzo wymieniam konkretną górę, bardziej kierunek. Mam pragnienie szukać miejsc i sposobów wejścia na górę, których jeszcze nikt nie wypróbował. Tu są mniejsze szanse na zdobycie szczytu, ale myślę, że warto w to inwestować swoje marzenia.
Mam dosyć patrzenia na bazy chociażby pod Kilimandżaro czy Aconcaguą, na które usiłuje wejść paręnaście tysięcy ludzi rocznie. Mam dosyć tego, że w takich miejscach zaczynają się pojawiać ludzie a’la wyścig szczurów i pieniądze. Każdy próbuje na Mount Evereście być pierwszy. Rok temu była nawet taka pani, która próbowała z czerniakiem tam wejść i wyprawa miała podtekst „kto szybszy: ja czy czerniak?”. Ktoś chciał być pierwszym z astmą. Albo był taki gość trzy lata temu, co to w klapkach i szortach próbował; doszedł do obozu trzeciego. Ludzie tak się zaczynają licytować… Tłum to jest przenoszenie tego, co mamy tu w mieście w świat magiczny – tajga, Himalaje… A tak naprawdę tamten świat jest po to, żeby tu w mieście normalniej żyć, żeby tu w mieście były normalniejsze stosunki między nami.
Myślał pan o tym, żeby te doświadczenia, wspomnienia opublikować?
Od siedmiu lat prowadzę bloga i myślę, że on spełnia taką rolę. Niestety mam 168 znaków, bo tylko tyle wynosi jeden SMS, a z telefonu satelitarnego trudno przesłać więcej wiadomości naraz. Ale kiedy się wspinam, piszę te 168 znaków, na końcu daję „enter”, to one są w sieci. Podczas moich wypraw mniej więcej 30 tysięcy ludzi odwiedza moją stronę internetową (nie wiedzieć czemu, bo jest kiepska). To jest forma publikacji.
Dziękuję za rozmowę 😉